poniedziałek, 5 lipca 2010

Łuczyce -> Katowice-Pyrzowice -> Barcelona -> Istambuł

Zaczęło się od wczesnej pobudki, lekkiego śniadania i zapakowania wszystkich rzeczy do samochodu. Podróż do lotniska w Katowicach-Pyrzowicach była szybka i bezproblemowa. Podobnie, jak i odprawa na lotnisku. Zawsze mi się wydawało, że to problematyczna kwestia, a to minęło rach-ciach. Oczywiście przed tym wszystkim łyknąłem sobie kielicha, żeby za bardzo nie stresować się – wtajemniczeni wiedzą, że Guzdek ogólnie boi się latania i od dziecka śniły mu się spadające windy i samoloty.

Ale ani trochę się nie stresowałem – nawet, jak samolot został opóźniony z powodu „problemów technicznych” i, gdy usłyszałem, że „mechanicy oceniają czy samolot będzie mógł polecieć”. Zadzwoniłem tylko do Bulandry by przekazała Andrzejowi: „Andrzej miałeś mi bezpieczny samolot zamówić, a nie taki co się spier***ił zanim jeszcze do niego wsiadłem. I, że jak spadnie to wrócę do Polski i nakopię Ci do dupy”.

Do samolotu była dość długa kolejka i „pierwszeństwo mieli Ci, którzy dokonali rezerwacji miejsca”. Ja żadnej rezerwacji nie miałem, ale bezczelnie wbiłem się, jako „ten co ją ma”, dzięki czemu wpadłem na pokład wraz z pierwszą grupą i mogłem sobie zająć miejsce przy oknie (21F). Ani trochę się nie bałem i przez pierwszą godzinę patrzyłem za okno podziwiając przesuwające się w dole widoki, aż moja szyja rozbolała mnie tak, że musiałem sobie zrobić przerwę. Jako, że samolot był opóźniony o 50min, to leciał szybciej (920km/h – informacja dla Wiktora P.) i przyleciałem z opóźnieniem tylko 15min.

Lotnisko w Barcelonie w porównaniu z polskimi, które znam (Kraków, Katowice-Pyrzowice), jest przeogromne. Było to dla mnie wielkim szokiem, że musiałem iść 15 minut do miejsca, w którym był odbiór bagażu.

Pierwsze co przywitało mnie przed wejściem i przypomniało, że jestem w Barcelonie to palmy i charakterystyczne żółto-czarne taksówki. Ogólnie spodziewałem się nieziemskiego ukropu, ale okazało się, że w Polsce było dużo goręcej.

Darmowym autobusem podskoczyłem sobie z Terminalu 2 na Terminal 1, ponieważ tam była przechowalnia bagażu i tu zaczęły się problemy... W portfelu miałem 100€ co okazało się strasznie dużą kwotą i, jak tylko pytałem się, gdzie można taką kwotę rozmienić, obdarowywano mnie pobłażliwym uśmiechem i mówiono: „w banku”. Na szczęście na lotnisku był malutki bank, w którym mi rozmienili pieniądze, ale na nieszczęście poświęciłem na stanie w kolejce całą godzinę.

Gdy tylko dostałem już drobne mogłem zostawić i bagaż i zapłacić sobie za bilet do centrum. Ogólnie ludzie na lotnisku byli bardzo przyjaźnie nastawieni. Przykładowo zawsze w informacji witano mnie z uśmiechem i hiszpańskim ¡Ola!, a pan od przechowalni przypilnował czy wziąłem bilet i upomniał, abym go pilnował. Steve wytłumaczył mi poźniej, że to dlatego, że ludzie tutaj: „work for living. Not opposite”.

Po kilkudziesięciu minutach dotarłem do Plaça de Catalunya. Z tego co zauważyłem Hiszpanie jeżdżą dość ostro (z tego co słyszałem to parkują podobnie, czyli dopóki nie poczują zderzaka) – każdy się gdzieś wpychał, jeżdżacy na skuterach robili slalom gigant pomiędzy samochodami – ale nigdzie nie było śladów stłuczek czy wypadków. Drogi mają naprawdę fajne – do centrum jechałem trójpasmową drogą pełną mostów i tuneli. Śmieszne dla mnie wydawały się ogromne parkingi, gdzie każde miejsce było zadaszone, ale zdaje sobie sprawę, że w tym szaleństwie jest metoda.

Na Plaça de Catalunya spotkałem Steve’a – francuskiego kolegę Wiktora poznanego na Erasmusie. Dwa razy był w Polsce, więc i my się trochę znamy. Pierwsze o czym mnie ostrzegł, to kieszonkowcy i żebym uważał na swoje rzeczy. On sam trzymał portfel i klucze w specjalnej wewnętrznej kieszeni spodni.

Zabrał mnie od metra i pojechaliśmy do Parku Güell. Wszystkie pojazdy w Barcelonie są klimatyzowane, dlatego też zarówno w autobusie, jak i w metrze panował przyjemny chłód. Po drodze do Parku Güell kupiłem sobie dwa napoje: Aquarius (widziałem, że dużo osób to piło) i Trina, żeby spróbować czegoś, czego nie ma w Polsce, a Steve kupił dwa litrowe piwa Xibeca - 1€ sztuka.

Barcelona w przeciweństwie do Krakowa jest położona na dość górzystym terenie i albo schodzi się z górki, albo trzeba strasznie się wspinać. Gdy dotarliśmy na szczyt Parku Güell (który też położony jest w najwyższym punkcie miasta) byłem kompletnie wykończony. Z radością otworzyłem dwa napoje, które kupiłem. Przyznam szczerze, że spodziewałem się, że będą gazowane (zmyliły mnie puszki), a ostatecznie żaden z nich nie był – Aquarius smakował jak Sprite, a Trina jak polski Lift, tyle, że oba bez bąbelków. Steve był trochę zaskoczony, że dość dobrze rozumiem, co mówią Hiszpanie, ale udawało mi się to tylko wtedy, gdy mówili do nas dość wolno (a oni zwykle mówią dość szybko).

Steve (będący miłośnikiem Okocimia) ostrzegł mnie, że piwo nie będzie najlepsze, bo „w Hiszpanii nie mają tak dobrego piwa jak w Polsce”, ale okazało się nie takie znowu najgorsze. Kiedy siedzieliśmy sobie na szczycie Steve trochę opowiedział mi o swojej pracy w Barcelonie, jakim fantastycznym i kosmopolitycznym jest to miasto, chociaż większość rozmowy to były żarty, opowieści o znajomych i tego typu pierdoły. Łyknęliśmy sobie trochę Wyborowej (którą kupiłem Steve’owi jeszcze na wolnocłowym w Polsce), ale nie chciałem za dużo wypić, bo: wcześnie wstałem, było słonecznie i gorąco, niewiele wcześniej zjadłem, a to najgorsze połączenie.

Później wybraliśmy się do Sagrada Família – nie obejrzałem wnętrza, bo było niestety zamknięte, ale i tak byłem pod wielkim wrażeniem. Pomimo tego, że budowla nie jest jeszcze ukończona to naprawdę urzeka.

Na sam koniec wybraliśmy się do La Fontua (albo coś w tym stylu) – podobno dość znanej restauracji i Steve do końca nie był pewien, czy nas ubranych na „codziennie” w ogóle wpuszczą. Nie było z tym problemu. Zaprowadzono nas do stolika i rozdano karty dań. Restauracja była pięknie urządzona i czułem, że jestem w restauracji lepszej klasy niż kiedykolwiek wcześniej byłem – choćby po tym jak obsluga wyglądała i się zachowywała, w jaki sposób podano nam wodę, czy choćby po materiałowej serwetce/chuście na nogi.

Steve pierwsze co zrobił to zniknął w toalecie, zostawiając mnie samego. Przez prawie 10 minut zgrywałem cwaniaka i udawałem, że czytam kartę. Kiedy przyszedł, powiedziałem mu: „No nareszcie. Już mam dosyć udawania, że cokolwiek z tego rozumiem”, on wziął kartę i powiedział: „Nie martw się, ja też nic z tego nie rozumiem. Karta jest po katalońsku”.

Ostatecznie zamówiliśmy zestaw tapas (15€) – wszystkich jakie mieli w karcie dań. Myślałem, że tapas to jakies buritto, ale okazało się, że to owoce morza. Mój plan ich zjedzenia, który sobie założyłem jeszcze w Polsce został wypełniony.

Zapłaciliśmy i ja pojechałem na lotnisko. Jak się okazało całkowicie niepotrzebnie się spieszyłem, bo autobus bez korków i postojów szybko zajechał na dworzec, a samolot i tak był opóźniony.

Do Istambułu leciałem Vuelingiem i tym samym modelem samolotu (Airbus A-320), tutaj miałem już miejsce zarezerowane (też 21F). Samolot w środku był w gorszym stanie niż ten z Wizzair. W Wizzair wszystko w środku było nowe i czyściutke, a dodatkowo były dość ładne stewardessy. W Vuellingu natomiast siedzenia były powycierane, a okno przy którym siedziałem niedokładnie wyczyszczone i ogólnie tak jakoś biedne. Obsługa była za to dużo milsza – stewardzi zaprowadzali na miejsca i pomagali schować bagaż.

Leciałem w nocy. Nie dość, że było ciemno, to okna były nie całkiem przeźroczyste, a jeszcze nad morzem była mgła – tak, że cały czas mi się wydawało, że zaraz zaczniemy szurać brzuchem o grunt. Próbowałem zasnąć, ale było mi tak niewygodnie, że przespałem z całej podróży może pół godziny.

Wylądowaliśmy bez problemów. Na granicy oczywiście można było wykupić wizę (turystyczną) i przechodziło się kontrolę paszportów. Ja, gdy pokazałem moją wizę celnikowi, to był strasznie zaskoczony skąd taką uzyskałem i musiałem mu opowiedzieć, że przyjechałem na praktyki studenckie z IAESTE etc.

Niestety nikt nie zjawił się po mnie na lotnisku. Szybko zdałem sobie sprawę, że muszę dotrzeć na drugi koniec miasta (50km), do miejsca, którego dokładnego adresu nie znam ;). Rodziców o tym nie poinformowałem, bo pewnie mama zaczęłaby się denerwować. Trochę informacji sprawdziłem sobie w Internecie na lotnisku, dopytałem się ludzi, wsiadłem w autobus, później przesiadłem się na metro, a końcówkę pokonałem z buta. Najlepsze było to, że z nikim nie byłem się w stanie porozumieć po angielsku. KOMPLETNIE! Kiedy popołudniu opowiadałem dwóm Turkom z mojego akademika (mówili trochę łamaną angielszczyzna), że sam dotarłem do akademika z lotniska Sabiha Gökcen to nie chcieli mi uwierzyć, że udało mi się to zrobić bez zbędnego błądzenia. Chyba dalej mi nie wierzą ;).

Muszę przyznać, że jadąc autobusem miałem możliwość przejechania całego Istambułu. Pierwszą rzeczą, która się zauważa jest to, że np. mijając blokowiska, które równie dobrze mogłyby stać w Krakowie widziało się pomiędzy nimi meczety. Mnie, jako Europejczyka strasznie razi to w oczy – nawet się tego nie spodziewałem. Inna rzeczą, która też się rzuca w oczy to szwendające się bezpańskie psy. Zawsze samotne i niezwykle spokojne (słyszałem, że w Rumunii szwendają się całe ich watahy, które szczekają na ludzi, a czasem nawet próbują ugryźć).

Wszędzie jest też pełno flag i pomników Atatürka - człowieka, który wprowadział wielkie zmiany w kraju. Zniósł wielożeństwo, wprowadził równe prawa dla kobiet, wolność wyznania, zakazał nosić jarmułek i fezów (takie bordowe tureckie czapeczki, z czarnym sznureczkiem i małym pomponikiem), zmienił alfabet arabski na łaciński (aż się dziwię, że się na to zgodzono – to tak jakbyśmy my zmienili nasz alfabet na arabski). Ogólnie czczą go tu prawie jak boga – gdy na YouTubie pojawiły się wyśmiewające go filmiki w całej Turcji zablokowano ten serwis, więc nie pooglądam sobie niczego przez dwa miesiące.

Ludzie są tu bardzo uczynni, aż człowiek głupio się czuje – każdy Ci chce pomóc. Jak zapytałem się o drogę, jakiś nieznajomych, to nie dość, że mi pokazali jak iść, to przez cały kilometr pomagali mi nieść rzeczy. Gdy chciałem im daść kilka lir w ramach podziękowania, to prawie się na mnie obrazili.

Wszędzie jest też pełno ochroniarzy, żołnierzy. Wchodzisz do metra to czeka cię kontrola metali, każdego budynku pilnuje z zewnątrz ochroniarz lub dwóch. Czasami nawet z karabinami i jeśli skręci się w złą uliczkę, to łagodnie informują, żeby opuścić ten teren. Mijałem czasem bloki, gdzie na posterunkach obłożonych workami z piaskiem stoją żołnierze. Nawet nasze niewielkie akademiki mają dwa punkty kontrolne, gdzie siedzą ochroniarze. Podejrzewam, że w roku akademickim, są czynne trzy – bo aktualnie jeden stoi pusty. Przy jednym z budynków oddalonych od nas o kilkaset metrów, ogrodzonego drutem kolczastym, stoją wieże, które patrolują żołnierze z karabinami. W tym kraju nawet jak się wchodzi do sklepu spożywczego należy przejść przez wykrywacz metali i dać swój bagaż do prześwietlenia. Trochę śmieszne, trochę straszne.

Kompletnie dla mnie niezrozumiali są tutaj kierowcy. Wiktor się smieje, że zaczyna się zastanawiać czy oni nie szukają pretekstu by zatrąbić, albo po prostu się pozdrawiają w ten sposób. Bo trąbią cały czas – nawet jak nie ma za bardzo powodu. Tak samo kierowca autobusu, którym jechałem – nie zatrzymywał się na przystankach, a wtedy jak mu ktoś zamachał. No chyba, że to była kobieta – wtedy w ogóle się nie zatrzymywał.

Ale wracając do konkretów. Dotarłem do akademika około godziny 8.00. Musieli obudzić kierownika, który wyglądał jakby był na kacu (ale chyba po prostu był chory). Jeden chłopak zapukał mu do drzwi i powiedział, że czekam. Po 15 minutach wyszedł. Moim papierom przyglądał się przez kolejne minut 15 i zniknął w swoim pokoju. Znów minęło 15 minut i wyszedł z pościelą – myślałem, że to dla mnie, ale okazało się, że to pościel na której on spał i złożył ją do magazynu. Znów zniknął w pokoju.

Gdy była 9.00 wyszedł znowu i zajął się zapisywaniem mnie w jakiś dokumentach itp. Ogólnie nie było to łatwe, ponieważ nie umiał angielskiego. Ciężko jest tu znaleźć kogokolwiek mowiącego po angielsku, a o mówiących dobrze można z łatwością zapomnieć.

Warunki są tu trochę spartańskie, internetu nie ma od dwóch dni (i nie wiadomo czy będzie) – muszę chodzić do pobliskiego sklepu – będę się targował o cenę, bo Turcy tu płacą 100 lirów miesięcznie za miejsce w akademiku (ok. 200zł), a my mamy płacić 300 lirów, chociaż oni sami nie wiedzą ile od nas mają brać.

Kobiety mają osobny akademik, do którego faceci nie mają wstępu i odwrotnie. Zasada jest taka: w żeńskim akademiku mieszkają tylko kobiety, tak samo jak pracują tam tylko kobiety, a w męskim mieszkają tylko mężczyźni, a wszyscy pracujący też są mężczyznami.

Łazienki są nawet fajne, chociaż toalety są w typie skoczni, a zamiast papieru jest kubeczek i kranik. Ale mam to w dupie ;) i kupiłem sobie papieru toaletowego na całe dwa miesiące.

Przyznam szczerze, że na początku miałem myśli: „O mamo... co ja tutaj robię. Chciałbym jak najszybciej wrócić”, ale Wiktor (drugi Polak, który mieszka tu w akademiku) mówił, że też miał takie myśli, ale przeszło mu jak tylko się przespał.

Mieszkamy w Maslaku – to dzielnica biznesowa, pełna wieżowców, kawiarni, ale ciężko jest znaleźć jakikolwiek sklep. W czasie wyprawy po okolicy natrafiliśmy na jakieś zagłębienie serwisów samochodowych. Było to szokujące, ponieważ na jednej ulicy potrafiło być do kilkudziesięciu mechaników po każdej ze stron, a takich ulic było kilkadziesiąt. Jednak najbardziej zadziwiające było to, że przy każdym z tych serwisów było pełno samochodów i pracownicy mieli co robić.

Popołudniu przypomniało sobie o mnie lokalne IAESTE i w rozmowie z Wiktorem Turczynka powiedziała, że „mają ze mną problem”, a Wiktor na to: „No to mogę Ci go zaraz dać do telefony, bo mieszka w sąsiednim pokoju”. Podobno Turczynka była mocno zaskoczona, że dotarłem tutaj sam.

Wieczorem zmorzył mnie sen i spałem od 20.00 do 9.00. Zaraz zresztą idę do sklepu, a potem pewnie pouczę się rzeczy do mojej pracy i tureckiego (bo inaczej się nie dogadam z ludźmi). Wiktor jest i tak zszokowany, że ja tyle słów już załapałem.

BTW: W drodze do sklepu widziałem dostawczego poloneza, tutaj to powinień być chyba türkez ;).

Popołudniu poszliśmy z Wiktorem do konsulatu. Mieści się on zaledwie 5 minut drogi od naszego akademika. Wiele osób pojawiło się tam by oddać swój głos – zaczęło im brakować listy na 200 osób, a po nas jakieś autokary jeszcze przyjechały. Konsulat miescił się na piątym piętrze jednego z biurowców w Maslaku. Tureccy ochroniarze tak już dość mieli sprawdzania wchodzących ludzi, że puścili nas bez żadnej kontroli.

Później wzięliśmy autobus 25T i pojechaliśmy nad Bosfor. Roztacza się tam piękny widok na Morze Marmara i pobliskie wzgórza, zarówno ze strony azjatyckiej, jak i europejskiej. Woda o dziwo niezwykle czysta i przeźroczysta, jedynie po powierzchni, jak się dobrze przyjrzeć, to widać benzynę. Zresztą co się dziwić, jak przy brzegu pełno motorówek, a po samym środku cieśniny suną bez przerwy, w jednakowych odstępach wielkie kontenerowce. Aczkolwiek to nie przeszkadzało dzieciom się kąpać, a ludziom (w tym dużej ilości kobietom) wędkować.

Z Wiktorem wymieniliśmy trochę poglądów nt. Turcji w kontekście Unii Europejskiej i doszliśmy do wniosku, że ten kraj nigdy nie wejdzie do Unii. Ja osobiście bałbym się, że Ci kurdyjscy separatyści rozpełzliby się po Europie bez problemów, a zresztą Turcja to trochę dziki kraj. Co tu się dziwić takiemu stwierdzeniu, jeśli sami Turkowie boją się jechać do wschodniej Turcji, w stolicy kraju jest od groma żołnierzy i choćby mijany hotel pilnuje trzech żołnierzy na ufortyfikowanych pozycjach, a w moim przewodniku pisze, o regionach granicznych z Bułgarią i Grecją, że: „są to tak naprawdę tereny. Lepiej się tam nie zapuszczać”.

Wróciliśmy autobusem – zaliczyłem podróż na gapę, co zresztą niełatwe jest, ponieważ płaci się przy wejściu do pojazdu. Jak wracaliśmy na tereny akademickie poproszono nas o kartę wstępu, ale szybko zrozumieli, że jesteśmy z „Erasmusów” i nas przepuścili. Z tego co dowiedzieliśmy się to studenci dostają specjane karty, które sprawdzają im w dwóch punktach kontrolnych i przy przechodzeniu przez bramki już w samym akademiku. Czyli ogólnie każdy sprawdzany jest trzy razy. Wszędzie środki bezpieczeństwa bardzo wysokie.

Ja zbieram się do spania bo jutro do pracy. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do Istambułu i go lubić.


 


1 komentarz:

  1. http://rlv.zcache.com/penguin_dreaming_well_done_sticker-p217121495410386220qjcl_400.jpg

    OdpowiedzUsuń