środa, 21 lipca 2010

Stare Miasto i Morze

I tak minął mi kolejny intesywny weekend. Trochę bolą mnie plecy i ramonia – miejsca, gdzie zawsze za mocno się przypiekę od słońca. Jestem też minimalnie osłabiony, ale teraz jest ok.

16.07.2010 (Piątek)

Ten dzień upłynął mi w pracy dość spokojnie, pomijając fakt, że w biurze panował dość ostry rozgardziasz – ostatnia faza przed przeprowadzką. Dostałem też kartę do nowego biura. Powoli łapię coraz lepszy kontakt z resztą ludzi w biurze i niejako wymuszam używanie języka angielskiego przy mnie. Miałem wielkie plany, że pouczę się tureckiego, ale jakoś brakuje czasu. Zwykle mój dzień wygląda tak, że rano idę do pracy, a po powrocie wychodzimy gdzieś na miasto, tak, że nie mam za bardzo czasu na przesiadywanie w akademiku.

Co ciekawe, to chyba komitet, który wystawił moją ofertę (Yildiz) „zapomniał” poinformować pracodawców, że mają nam cokolwiek płacić, bo tutaj praktykanci tureccy pracują za darmo. Gözde twierdziła, że przy mnie przypominała (po turecku), o moich zarobkach i, że mam dostawać wypłatę co dwa tygodnie, ale jakoś mi się nie wydaje. W podobnej sytuacji był Wiktor. Zabójczy sposób – załatwić praktykę, a później niech się sam praktykant i pracodawca martwią.

Nam Polakom trochę nie służy tureckie jedzenie – Wiktor łyka Stoperan ;). Ja, podobnie jak Marcin przechodzimy, to o wiele lepiej, bo mamy co najwyżej ból brzucha.

Wieczorem pojechaliśmy na imprezę zorganizowana przez IAESTE. Nie dość, że musieliśmy zapłacić 10 lirów za wejście, to jeszcze okazała się na tyle kiepska, że szybko przenieśliśmy się do innego klubu. Tutaj podobnie 10 lirów za wejście, a ceny za piwo 0,33l – 10 lirów (ok. 22 zł!), tak samo za kieliszek tequilli. Ceny były zastraszające – ja osobiście tego wieczora wydałem 60 lirów (20 za wejściówki, 20 za piwo i 20 za tequillę) – ale warto było pójść do tego klubu choćby po to by usiąść na oszklonym tarasie z widokiem na morze. Zapiera dech w piersi.

Z klubu wróciliśmy nocnym autobusem. Pamietajcie drogie dzieci, że Turcy nie lubią hałaśliwych, a szczególnie pijanych obcokrajowców. Amro zdołał się o tym przekonać.

Mnie i Wiktora coraz bardziej rozbraja ta Aneta z Macedonii. Potrafi być tak bezczelna, że chce pić cudze piwo, mimo, że ma swoje ;).


 

17.07.2010 (Sobota)

Wstaliśmy z lekkimi problemami i z naszego wczesnego spotkania z Marcinem Sz. i jego grupą nic nie wyszło. Ustaliliśmy, że spoktamy się z nimi pod pod pałacem Dolmabahçe, ale na tyle późno razem z Wiktorem i Amro się zebraliśmy, że ostatecznie oni sami poszli do pałacu, a my mieliśmy na nich czekać pod Ayasofya (Hagia Sofią).

Niestety cały plan wziął w łeb, ponieważ Marcin i Chewie (amerykański Chińczyk – o ile pamiętam to ma na imię Zhwei) zgubili w pałacu Słowenkę Maję. Próbowali ją znaleźć, ale ona wciąż nie miała tureckiego numeru, tak, że ostatecznie okazało się to niemożliwe i dotarli na stare miasto już bez niej.

Trochę się wkurzyłem, ponieważ musieliśmy czekać na Marcina kilka godzin. Wiktor wkurzył się jeszcze bardziej, ponieważ musiał wraz z Amrem dodatkowo czekać na nas godzinę przed Ayasofya, ponieważ oni już tam byli i nie mieli zamiaru ponownie płacić za wejście.

Wstęp do Ayasofya kosztuje 20 lir. Całkiem sporo. Turcy tłumaczą to tym, że zbierają w ten sposób na renowację zabytku, a trzeba przyznać, że jest co odnawiać. Nie będę sie zagłębiał w historię budynku – można ją bez problemu znaleźć w Internecie (choćby na Wikipedii). Powiem tylko, dla kompletnie niewtajemniczonych, że jest to bizantyjski kościół, który po zajęciu Konstantynopola przez Turków został przekształcony w meczet – m. in. przykryto tynkiem wszystkie chrześcijańskie malowidła i dobudowano cztery minarety. Dzięki temu, że malowidła zostały pokryte warstwą tynku możliwe było ich odrestaurowanie.

Ayasofya, nawet pomimo tego, że wciąż jest w remoncie robi wrażenie. Po pierwsze jest ogromna, a druga kondygnacja pełni rolę wielkiego balkonu. Szkoda, że remont wciąż trwa i w środku budynku stoją miejscami rusztowania, a wiekszość malowideł jest wciąż niekompletna. Chciałbym tu kiedyś wrócić i zobaczyć jak ten budynek będzie sie prezentował w pełnej krasie. Zastanawiam się, że jeśli ten budynek robi na nas takie wrażenie, to jakie wrażenie robił w tamtych czasach. Dodam, że skończono go budować w 537 roku, czyli ponad 500 lat przed powstaniem państwa polskiego. Teraz jakoś śmiesznie młode wydają się nasze zabytki ;).

W Ayasofya znajduje się też tzw. Płacząca Kolumna, w której znajduje się zawsze wilgotny otwór. Wierzy się, że jeśli wsadzi się tam kciuk i pozostałymi palcami wykona się obrót o 360˚, to wypowiedziane w myślach życzenie się spełni. Dodatkowo uważa się, że każdy taki obrót przekręca świątynię w stronę Mekki – każdy meczet zwrócony jest w kierunku tego świętego miasta, ale jako, że Ayasofya z początku nie była muzułmańską świątynią, to przesunięta jest o 10˚ w stosunku do dobrego położenia.

Po Ayasofya wybraliśmy się coś zjeść. Jak zawsze nikt nie potrafił podjąć decyzji, gdzie konkretnie. Ostatecznie stanęło na tym, że zjedliśmy Balık Ekmek. Jest to duża bułka ze smażoną rybą oraz sałatkami. Zależnie od upodobań, dodatkowo wlewa się też trochę soku z cytryny. Jeśli chodzi o smak, to nie jest to nic nadzwyczajnego, ale trzeba przyznać, że ryby mają dobre.

Po posiłku naszym przewodnikiem został Marcin i pokierował nas w stronę akweduktu. Po drodze spotkaliśmy wracającego do domu pucybuta. Kiedy szedł przed nami wypadła mu jedna ze szczotek. Zawołaliśmy go, a ja podałem mu zgubę. Podziękował mi, rozłożył swoje rzeczy i powiedział: „for free”. Pięknie wyczyścił mi buty, chociaż średnio się do tego nadawały. Powiedział mi, że jest z Ankary, ma dwójkę dzieci itp. itd. Po skończeniu pracy chciał trzy liry (bo jak powiedział normalnie bierze osiem), bo „przypadkiem” się okazało, że „for free” tak naprawdę oznacza „for three”. Ostatecznie zapłaciłem mu jedną lirę samymi drobniakami.

Akwedukt wyglądał jak akwedukt. Nic szczególnego. Nawet dla Turków, którzy chowając się za poszczególnymi kolumnami mogli się wysiusiać. Chociaż przyznam, że urocze wydały mi się samochody przejeżdżające pod przęsłami. Przejście na drugą stronę ulicy, podniosło nam poziom adrenaliny. Mieliśmy ograniczoną widoczność i kiedy tylko Marcin widział prześwit w nadjeżdżających samochodach krzyczał: „GO!” i biegliśmy na następną wysepkę.

Później wybraliśmy się do jakiegoś meczetu. Przed wejściem obmyliśmy sobie twarze i ręce, a Amro dodatkowo także stopy. W środku mieliśmy okazję przyjrzeć się kilku modlącym się muzułmanom, w tym Amrowi. Później mieliśmy dość długą dyskusję o Islamie i Chrześcijaństwie.

Po wyjściu z meczetu poszliśmy na tramwaj i początkowo planowaliśmy wysiąść przy Karaköy, by wejść na Galata Tower, ale jako, że było już dość późno, a i my byliśmy zmęczeni, to podjęliśmy decyzję, że pojedziemy prosto do Kabataş, a potem do Taksim. Niestety Chewie po drodze przysnął (ogólnie cały dzień chodził nieprzytomny) i przebudził się na przystanku Karaköy. Nie zauważył, że my dalej siedziemy w tramwaju i z niego wyskoczył. Krzyczeliśmy za nim, ale było już za późno – tramwaj ruszył. Turcy zaczęli się śmiać (a oni w komunikacji miejskiej są dość powściągliwi), my także.

W Kabataş przesiedliśmy się na podziemną kolejkę do Taksim. Przypomina to kolejkę na Gubałówkę, tyle, że pod ziemią. Stamtąd skierowaliśmy się do jednego z lokali, w którym odbywało się spotkanie IAESTE. Po drodzę przeszliśmy przez jakąś ulice rozpusty, gdzie z okien nawoływały nas skąpo ubrane kobiety (niektóre o dość męskich rysach ;p). Jedna z pierwszego piętra przesłała mi nawet całusa.

Spotkanie tradycyjnie było niewypałem. Organizował je komitet z Yeditepe i przyszło dwóch studentów z Yeditepe plus my z Yildiza (bo poinformował nas Marcin Sz.) oraz Marcin Sz. i jego grupa z KOÇ, ponieważ on dowiedział się od jakiejś Polki, która mieszka ze studentką z Yeditepe. Gdyby nie przypadek i Marcin nie dowiedziałby się o tym spotkaniu, to byłoby tylko dwóch praktykantów z Yeditepe. Mają „wspaniałą” komunikację.

Po spotkaniu wróciliśmy do domu i położylismy się spać.

 

18.07.2010 (Niedziela)

Plaża. Plaża i morze – to coś na co Polacy czekają, kiedy przyjeżdżają do Turcji. Cierpiałem na to ja, cierpiał na to Wiktor i cierpiał na to Marcin. Zaraźliwość 100%. Amro kompletnie tego nie rozumiał, ale on plaże ma na codzień i kiedyś w żartach rzuciliśmy, że jak nie plaże to może, by chciał zobaczyć las. Sudańczyk przytaknął.

Marcin powiedział, że podobno w Rumeli Feneri można się spokojnie wykąpać. Umówiliśmy się w Saryier, gdzie zjedliśmy sobie Balık Ekmek i kupiliśmy na drogę drożdżówki i wodę. Po długich poszukiwaniach odpowiedniego autobusu wsiedliśmy do 150 jadącej w kierunku Rumeli Feneri. Przejeżdzaliśmy koło kampusu KOÇ, tak samo jak i samego uniwersytetu. Tradycyjnie, jak to w Turcji teren całkowicie ogrodzony, ochroniarze i wielka brama wjazdowa.

Po prawie pół godziny wysiedliśmy z autobusu. Okolica wyglądała dość nędznie, brudna woda, rozpadające się budynki, stare łódki. Komicznie na tym tle wyglądała nasza banda „turystów” oraz Wiktor ze swoimi płetwami. Na całe szczęście okazało się, że wysiedliśmy po prostu za wcześnie.

Samo Rumeli Feneri też nas nie powaliło – taka mała turecka wioska. W drodze w kierunku morza zatrzymała na Jandarma (Żandarmeria) i poprosiła nas o paszporty. Ja przez ostatnie dwa dni swojego dokumentu nie nosiłem, a powinienem. Jedyną osobą, która miała paszport był Marcin, ale ostatecznie nas puścili, chociaż powinni nas zabrać na najbliższą komendę w celu ustalenia tożsamości. Żandarmeria ma prawo użycia broni, działań antyterrorystycznych i kontroli granicznej.

Rumeli Feneri leży na północno-wchodnim terenie europejskiej części Stambułu – na styku morza Czarnego i Marmara. Mówiąc krótko Morze Marmara to ściek i nie warto się tam kąpać. Ruszyliśmy zatem wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, szukając miejsca, gdzie natrafilibyśmy na zatoczkę z łagodnymi falami, która nie byłaby zanieczyszczona. Mijaliśmy jakieś krowy i skakiliśmy po kamieniach by ostatecznie dotrzeć do jakiejś skalistej zatoczki, gdzie kąpali się Turcy, co było dobrym znakiem w tej sytuacji.

Zejście nie było łatwe, ale warte wysiłku, ponieważ woda była dość czysta. Maja nie czuła się zbyt komfortowo, ponieważ na plaży byli sami mężczyźni, a żadnej kobiety. Potem z morza zauważyliśmy z Wiktorem, że jakieś kobiety siedziały gdzieś wysoko na skarpie poza widokiem z naszej skalistej plaży. Wiekszość odsłonięte miała wyłącznie oczy.

Woda była ciepła. Ja niestety już nie pamiętam temperatury Adriatyku, więc ciężko mi ją do czegoś porównać, ale Maja, jako Słowenka narzekała, że wolałaby, jakby woda była chłodniejsza, więc to chyba coś znaczy.

Zaskoczył mnie Marcin. Bo w mojej opinii jest człowiekiem, który w każdym sporcie czuje się dobrze, a do strachliwych nie należy. A morza się bał i to było widać, że czuł się niepewnie z perspektywą pływania.

Wraz z Wiktorem, Mają, Marcinem, Chewiem i Keisanem (amerykańskim japończykiem, który później do nas dołączył) spędziliśmy tam praktycznie cały dzień. Mnie troszkę przypiekło w paru miejscach, ale nie jakoś specjalnie.

W drodze na autobus zrobiliśmy trochę zdjęć okolicy. Jedna krowa, to, że Keisan kucnął na jej drodze, by zrobić zdjęcie, potraktowała chyba jako wrogie zachowanie i pogoniła go rogami. Wszyscy uśmialiśmy się trochę z sytuacji, nawet jakaś stara Turczynka siedząca przed domem zaczęła się śmiać.

Ciągle zaskakuje mnie, jak przyjaźnie nastawieni są Turcy do obcokrajowców, których traktują tutaj jak gości. Jedni, którzy w naszym pobliżu robili grilla (i oczywiście parzyli herbatę) poczęstowali Chewiego mięsem i dali mu też dla nas. A przyznam, że było wyborne. Podobnie w Rumeli Feneri jacyś Turcy jadący w kierunku Sariyer zabrali nas za darmo na miejsce autobusem.

W Saryier poszliśmy znów zjeść Balık Ekmek. Po drodze lekko Keisan został lekko trącony przez samochód. Wszyscy się zbulwersowali, ale ja uważam, że to wina Keisana, że nie patrzył się na ten samochód. Tutaj żaden kierowca nie przejmuje się pieszym i trzeba się do tego przyzwyczaić.

  

19.07.2010 (Poniedziałek)

Poniedziałek był pierwszym dniem w nowym biurze. Muszę przyznać, że prawie wykończone prezentuje się naprawdę okazale. Są tu cztery toalety, kuchnia, pełno miejsca. Jestem po wielkim wrażeniem. Niestety w pracy nie było Internetu, a później w akademiku miałem podobną sytuację, więc nie wrzuciłem żadnej notki, a parę osób mi się o to przypomina ;). W ogóle to po lunchu dopadły mnie boleści brzucha i czułem się wyjątkowo paskudnie - tak, że nie miałem siły wchodzić po schodach. Po powrocie do domu stwierdziłem, że nigdzie się nie ruszam i po kilku wizytach w toalecie położyłem się wcześnie spać.

Pojawiła się też fajna stażyska Yasimin. Strasznie łatwo złapałem z nią kontakt. Pogadałem też trochę z Ahmedem i trochę się naciąłem na rozmowie o alkoholu i piciu alkoholu z kobietami. Myślę, że trochę zdenerwował na mnie i na dziewczyny.

We wtorek miałem się przeprowadzać do Yeditepe i miał mi w tym pomóc Ali, ale nie udało mi się do niego dodzwonić. W środku nocy dostałem wiadomość: „Hey Dariusz.. I am in Macedonia for my internship and I will return at the end of August. So can u please contact Gozde??”. „Uwielbiam” komitet narodowy IAESTE w Stambule…

20.07.2010 – 21.07.2010 (Wtorek – Środa)

We wtorek czułem się trochę lepiej, ale i tak nie wybrałem sie na wycieczkę z Wiktorem i Amro. Zastanawiam się tylko, gdzie Amro był, ponieważ wrócił do akademika o 06.00. Dzisiaj siedzę w pracy i jutro powinienem się wreszcie przeprowadzić do Yeditepe. Yay!

A tak przy okazji Valentina ma w czwartek rozmowę w Comarchu na temat pracy. Trzymam kciuki i ciekaw jestem co z tego wyjdzie.