wtorek, 13 lipca 2010

Got ready to rumble...

Dzisiejsza notka będzie dość długa i bogata w zdjęcia. Przez kilka dni nic się tutaj nie pojawiło, ale spowodowane to było tym, że ostatnie dni było dość intensywne. Zresztą też dość kosztowne, ale cóz... czasem tak bywa ;).

9.07.2010 (Piątek)

Piątek upłynął mi w pracy dość spokojnie. Pan Hakan kazał mi się zająć linuxem, dlatego też po 8 godzin dziennie siedzę nad książką: openSUSE 11.0 and SUSE Linux Enterprise Server Bible. Jak na razie przerobiłem ponad 150 z 800 stron. Uczę się tego twardo, bo dzięki temu czas upływa szybciej, a poza tym zawsze się chciałem tego nauczyć, tylko niestety miałem zawsze zbyt duży deficyt motywacji i samozaparcia.

Tego dnia brakowało miejsc w biurze, dlatego cały dzień spędziłem w ‘meeting roomie’ - z tego powodu zapomnieli mnie wziąć na obiad, ale dziewczyny tutaj o mnie zadbały i zamówiły mi obiad telefonicznie. Proponowały mi jakieś hamburgery i inne rzeczy, ale poprosiłem o coś bardziej tureckiego. Ostatecznie zamówiły mi coś, co przypomina włoskie ravioli, tyle, że jest wypieczone z wierzchu, na tyle mocno, by być suche i chrupiące. Polewają to dodatkowo jakimś sosem, opartym na jogurcie/śmietanie. Przyznam szczerze, że fajnie było spróbować czegoś nowego, ale ani trochę mnie ten posiłek nie powalił.

Wieczorem byliśmy umówieni zarówno z Anetą oraz Apurvą, jak i Marcinem Sz. oraz pozostałymi praktykantami z KOÇ w Taksim. Niestety wszystkie te osoby odwołały spotkanie. Przyznam, że ta Aneta z Macedonii powoli zaczyna mnie wkurzać. Niepierwszy raz sie umawia, a potem w ostatniej chwili jej coś „wypada”.

Skutkiem tego zostaliśmy z Wiktorem w Taksim sami i wybraliśmy się na spacer po okolicy. Dotarliśmy do Beşiktaş, a potem wróciliśmy do akademików. Przyznam się szczerze, że dalej nie potrafię się przyzwyczaić do wojskowych z karabinami, stojących na ufortywikowanych pozycjach.



10.07.2010 (Sobota)

Sobota była dniem bardzo intensywnym. Wstałem rano i po szybkim prysznicu wybrałem się do pobliskiego centrum handlowego, by kupić baterie do mojego aparatu. Te, które ostatnio kupiłem były najtańsze i tak naprawdę pozwoliły mi na zrobienie 30 zdjęć, zanim całkiem się nie rozładowały. Miałem szczęście, ponieważ w tym centrum handlowym na promocji są alkaliczne baterie Varty, które pozwalają na zrobienie kilkuset zdjęć zanim odmówią posłuszeństwa. Kupiłem sobie też dwa banany, które spałaszowałem w drodze powrotnej.

Jak, tylko wróciłem do akademika i wymieniłem baterie w aparacie, wybraliśmy się z Wiktorem do Beşiktaş, skąd na piechotę dotarliśmy do Kabataş. Tam wsiedliśmy w tramwaj i podjechaliśmy kilka przystanków. Prawie musiałem wymusić siłą na Wiktorze, by wysiąść wcześniej, bo chciałem przejść mostem nad Złotym Rogiem (cieśnina łącząca stare miasto z nowym) i obejrzeć kilka rzeczy przed pójściem do pałacu Tokapı.

Z mostu Galata rozwieszonego nad Złotym Rogiem korzysta wiele osób. Co ciekawe przy barierkach zawsze stoi kilkadziesiąt osób z wędkami, próbując swojego szcześcia, aczkolwiek ani razu nie udało mi się zobaczyć, by ktokolwiek coś złowił. Interesujące jest przejście, które mieści się pod mostem, wzdłuż, którego pełno jest restuaracji – głównie rybnych.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do dwóch pobliskich meczetów. Oczywiście przed wejściem należy zawsze ściągnąć buty i położyć na specjalniej półeczce przed wejściem. Wnętrza meczetów są wyłożone delikatnymi dywanami, dlatego też chodzenie tam boso, to sama przyjemność. Razem z Wiktorem mogliśmy przejść się okolicznymi, wąskimi uliczkami, pełnymi różnych kramików. Przeciskający się ludzie, feeria barw, magia zapachów – myślę, że tak najłatwiej oddać ten urok.

Po meczetach skierowaliśmy się prosto na Bazar Przypraw, zwany też Egipskim Bazarem - widać, że to miejsce służące do naciągania turystów. Kiedy chciałem, żeby Wiktor zrobił mi zdjęcie od razu dwóch Turków z pobliskiego kramiku, krzyczało: „Czizzzz”. Potem zapytali się skąd jesteśmy i na naszą odpowiedź usłyszeliśmy: „Dzień dobry! Dziękuję!”. Poczęstowali nas tradycyjnymi, tureckimi łakociami. Muszę takie coś kupić zanim wróce do Polski. Proponował nam też zakup herbaty (brown tea, green tea, apple tea, sex tea...), ale nie skusiliśmy się.

Trzeba przyznać, że Turcy są dobrymi sprzedawcami – nawet ja i Wiktor, którzy nie planowaliśmy nic kupić, o mało nie daliśmy się oczarować sprzedawcy. „Can I help you spend your money? You can spend it very well here” – to mówi chyba wszystko.

Niedługo później zadzwonił do mnie Marcin Sz. i umówiliśmy się pod Błękitnym Meczetem. Niestety mieliśmy pecha i nie weszliśmy, ponieważ zaczynała się modlitwa, dlatego też musieliśmy się wybrać w innym kierunku. Planowaliśmy Hagia Sofia, ale jako, że Wiktor już tam był, to ostatecznie skierowaliśmy się do Pałacu Topkapı. W środku znajduje się słynny Harem. Miejsce warte zwiedzenia, aczkolwiek nie jestem pewien, czy warte wydania takich pieniędzy: 20 lirów (wejście do pałacu) + 15 lirów (wejście do Haremu). Daje to w sumie 70 PLN! Podobnie jest z Hagia Sofia, do której wejście kosztuje 20 lirów. Zwiedzających są jednak tłumy, bo jak się już jest w Istambule, to głupio nie zobaczyć.

Po zwiedzaniu wybraliśmy się coś zjeść – Atom Döner + wyciśnięty na moich oczach sok pomarańczowy. Pychota. Kosztowało mnie to niecałe 10 lirów i uznałem, że to niedrogo.

Po posiłku poszliśmy do Błękitnego Meczetu, ale znowu mieliśmy pecha, ponieważ ponownie trafiliśmy na moment modlitwy. Usiedliśmy sobie zatem spokojnie w pobliskim parku, poczekaliśmy na koniec modłów i wreszcie mogliśmy wejść do środka. Zresztą nie nudziło nam się, bo dołączył do nas Amerykanin Peter i było wesoło.

Muszę przyznać, że Błękitny Meczet zrobił na mnie wrażenie. Jest tak samo duży, jak piękny – sułtan jak coś robił, to z rozmachem. Spędziliśmy na wygodnych dywanach przynajmniej pół godziny – w tym czasie mogliśmy narobić tyle zdjęć ile chcieliśmy. Chociaż ja za zdjęcie perełkę uważam, to z panią w stringach (nawet nie wiecie jak musiałem się namęczyć, żeby je zrobić, szczególnie, że jej chłopak coś chyba podejrzewał). Zresztą ochroniarz też zobaczył, co jest grane, podszedł do kobiety i powiedział jej coś po angielsku. Prawdopodobnie coś w stylu: „Kryj dupę” ;).

O 20.00 byliśmy umówieni w Taksim z resztą studentów i dwiema Turczynkami od Marcina. Dołączył do nas też Amro i Tarık (Turek, które do nas zagadał przy Pomniku Republiki). Wszyscy poszliśmy do jakiegoś lokalu, gdzie udało nam się wytargować zniżkę, gdzie za 10 lirów dostawaliśmy duży kieliszek tequilli i 0,7 litra piwa – to tutaj wyjątkowo znośna cena ;).

Po dwóch kolejkach wybraliśmy się na jakąś dyskotekę. Dla Europejczyków może to być lekkim szokiem, ale tutaj przede wszystkim tańczą faceci, a kobiet jest jak na lekarstwo. Rozczarowani opuściliśmy zabawę, a następnie poszliśmy na nargile (fajki wodne). Ja wspomogłem Araba, który zamówił sobie „trochę mocniejszą”. Alkohol i tytoń mocno mnie kopnął.

Ostatecznie do domu wróciłem dopiero o 4.00 rano ;).




11.07.2010 (Niedziela)

Wstałem dopiero o 12.00, a zanim się zebrałem do kupy minęło trochę czasu. Miałem iść do Haga Sofia, ale samemu mi się jakoś nie chciało i zdecydowałem się ostatecznie pojechać z Amro i Wiktorem do azjatyckiej części Stambułu. Zaproponowałem im, abyśmy dotarli do Kadiköy promem z Beşiktaş. Tak też się stało. Pogoda była piękna, dlatego też miejsca na tarasie widokowym dały nam wiele przyjemności. Przyznam, że byłem zaskoczony tym, jak urządzony jest w środku taki prom. Wyściełane siedzenia, sklepik, kelner... Nie spodziewałbym się.

Z Kadiköy zrobiliśmy sobie wycieczkę losowymi drogami w kierunku Bağdad Caddesı – ponoć najciekawszej ulicy po stronie azjatyckiej, ale albo źle trafiliśmy, albo ‘sam-nie-wiem-co’, ponieważ ta ulica niczym szczególnym się nie wyróżniała – ot, jakieś tam sklepy, chodnik, samochody i nic więcej. Zrezygnowani wróciliśmy do Kadiköy i tam zjedliśmy obiad. Ja mam to szczęście, że wyglądam trochę jak Turek, znam parę słów po turecku, a to pozwala zyskać parę groszy przy kasie.

Po obiedzie wybraliśmy się do Saryier – jednej z nadmorskich dzielnic, gdzie Marcin Sz. zrobił rezerwację, byśmy mogli oglądnąć finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, pomiędzy Holandią a Hiszpanią. Niestety w lokalu okazało się, że nie sprzedają tam w ogóle piwa. Zaczeliśmy rozmawiać z jedyną osobą, która tam pracowała, a znała angielski, czy nie moglibyśmy czegoś zamówić z karty i przynieść sobie ze sklepu jakieś piwo.

Powiedział nam, że menedżera jeszcze nie ma, a tylko on może wydać na coś takiego zgodę i, że jak przyjdzie to się go zapyta i powie, że jesteśmy przyjaciółmi, bo jesteśmy z KOÇ-u. Wrócił jednak po kilku minutach i powiedział, że menedżer się jednak z pewnością się nie zgodzi, ponieważ lokal stara się o licencję na sprzedaż alkoholu i przez to często pojawiają się kontrole z komisji.

Zasmuceni pogodziliśmy się, że alkoholu nie będzie, ale po 15 minutach pojawił się menedżer i po nakreśleniu mu sytuacji krótko stwierdził, że „Pier***oli tę komisję” (wcale nie trzeba było znać angielskiego by to zrozumieć ;)). Sam też pojechał do sklepu, by nam to piwo kupić i dostaliśmy je ze 5 lirów.

Niestety wracaliśmy dość długo, ponieważ wsiedliśmy do złego autobusu i musieliśmy wracać aż z Taksim. Najbardziej narzekał oczywiście Wiktor (który ma najbliżej do pracy) i stwierdził, że „nigdy już tam nie pojedzie”. Denerwują mnie tacy ludzie.


  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz