wtorek, 6 lipca 2010

Lost in Istanbul

Z pracy wracałem wczoraj autobusem 500T i oczywiście zamiast się przyjrzeć, gdzie dokładnie mam następnego dnia wysiadać, to jakoś się zamyśliłem. Miało to dość opłakane skutki, ale o tym później.

Bardzo zaskakuje mnie uczciwość Turków. Normalnie do autobusu wsiada się pierwszymi drzwiami, gdzie kasuje się bilet lub płaci się za przejazd kierowcy/kasjerowi (w tłocznych autobusach siedzi niedaleko kierowcy i przyjmuje wpłaty). Tym razem autobus był na tyle zatłoczony, że kierowca otworzył pozostale drzwi, by ludzie mogli wejść. Wsiadłem środkowymi i myślę sobie: „Fantastycznie. Jadę za darmo”, a tu po chwili w ramię puka mnie jakiś starszy Turek i prosi by podać jego bilet do przodu. Jako, że w Istambule bardzo stosuję się do zasady: „jeśli wejdziesz między wrony musisz krakać tak jak one”, podałem także swój. Na następnym przystanku wsiadły kolejne osoby i z samego końca autobusu zostało przekazanych ze dwadzieścia biletów. W Polsce coś kompletnie nie do pomyślenia. Jeśli ktoś, by tak wsiadł, to z pewnością nigdy by nie zapłacił. Przez te kilka dni zauważyłem, że Turcy są niezwykle uczciwi i bezinteresownie pomocni. Być może, dlatego nasz kraj jest ciągle sto lat za murzynami i Turkami, bo u nas każdy kombinuje jakby tu drugiego oszukać, okraść, albo nie musieć nic robić. Obawiam się, że z takim podejściem nigdy nigdzie nie zajdziemy.

W akademiku zdążyłem wziąć prysznic i pognaliśmy z Wiktorem i Sudanczykiem Amro (‘o’ w tym imieniu jest niemie) do Taksim. Z tego co mi wcześniej mówili chłopacy, to jest to dzielnica rozrywkowa. Ciężko mi było sobie coś takiego wyobrazić, ponieważ zdążyłem poznać Istambuł raczej od strony braku nocnego życia. Z tego też powodu, byłem bardzo zaskoczony, gdy po wyjściu ze stacji przywitały nas tłumy ludzi i głośna muzyka z mocnymi basami. Okazało się, że na placu ustawiona była scena, gdzie albo puszczano jakąś muzykę, albo grał ktoś na żywo. Wiktor i Amro wytłumaczyli mi, że tak jest od 16.00 do 4.00 rano. Wszędzie pełno też było ludzi wszelkiej maści, co szczególnie widoczne było w przypadku kobiet – od ubranych typowo po europejsku (spódniczki, sukienki), przez to, jak stereotypowo wyobrażamy sobie muzułmanki (jarmułka zasłaniająca włosy oraz długi płaszcz), po kobiety, które odkryte mają jedynie oczy (żony turystów z krajów o silnej kulturze muzułmańskiej). To wszystko jakimś cudem tutaj ze sobą razem współgra.

Później poszliśmy się przejść najważniejsza ulicą Taksim – Amro nazywa ją „ulicą miliona ludzi”. Przypomina trochę naszą Floriańską, w jakiś letni weekend. Tylko jest stanowczo dłuższa (po 15 min spaceru dalej nie widziałem jej końca) i bardziej zatłoczona. Od czasu do czasu pomiędzy ludźmi próbuje się przecisnąć – a to niełatwe - stary tramwaj. Wdłuż ulicy pełno jest wszelkiej maści lokali z jedzeniem, amerykańskich sklepów i odnóg, na których można znaleźć klimatyczne kawiarnie. Co dla nas dziwne ludzie tutaj rzadko piją piwo, a zamiast tego spotykają się w takich właśnie kawiarniach, gdzie grają ze znajomymi np. w Backgammona (to się po polsku chyba Kamykami nazywa).

Później spotkaliśmy się z dziewczynami, które też są tutaj na praktykach – Anetą z Macedonii i Apurvą z Indii. Oczywiście - jak zawsze Macedonkom - wcisnąłem Anecie, że jestem Darko z Chorwacji i rozumiem macedoński. Dziewczyny pracują w okolicy Taksim i szybko zmyły się do akademików. My zresztą po niedługim czasie też.

Wieczorem pogadaliśmy jeszcze wszyscy ze sobą i miałem okazję poznać Brazylijkę, która też jest tutaj na praktykach. Szczerze mówiąc z tych wszystkich dziewczyn jest najbardziej konkretna i najfajniejsza, ale nie pamiętam jak ma na imię.

Gadałem też z Gözde i powiedziała mi, że w razie czego mogliby mi załatwić przeniesienie do jednego z akademików po azjatyckiej stronie, skąd miałbym tylko jeden przystanek do pracy. Z tego co się dowiedziałem później, to nie dość, że płacą mniej (200 lirów), mają internet, to mają lepsze warunki (basen w akademiku). Jak wczoraj się jeszcze wahałem, to po dzisiejszym dniu jestem przekonany, że trzeba się tam jak najszybciej przenieść, nawet jeśli poza mną będzie tam tylko dwóch praktykantów.

A dzisiejszy dzień, to była lekka katastrofa. Po szybkim zebraniu się do pracy, wsiadłem w metro, później w autobus i no właśnie... Nie wiedziałem, gdzie dokładnie wysiąść i pojechałem kawał drogi za daleko. Dotarłem aż do Kartalu (jedna z najbardziej odległych dzielnic po azjatyckiej stronie), gdy uzyskałem pewność, że jestem w złym miejscu.

Wysiadłem, oczywiście, na jakimś zadupiu, gdzie nie było przystanku, a zatrzymywali się jedynie przewoźnicy busów. Ja stałem jeszcze w takim miejscu, że myśleli, że chcę by mnie zabrali i jak nie wsiadałem, to tylko klnęli na mnie siarczyście po turecku. Po dobrej chwili zdałem sobie sprawę, że powrotny 500T nie zatrzymuje się tutaj, tylko gdzieś indziej.

Ruszyłem w poszukiwaniu przystanku. Przyznam szczerzę, że nie czułem się najprzyjmniej, totalnie zagubiony na jakimś istambulskim zadupiu. Po 15 minutach znalazłem przystanek i wsiadłem w mój autobus. Miałem nadzieję, że w drodzę powrotnej rozpoznam miejsce swojej pracy, ale niestety nic z tego. Wysłałem smsa do pracy, że nie przyjdę dzisiaj. Jeszcze w autobusie nie zadziałał mi mój bilet, a miałem problem by dogadać się z kasjerem. W tym momencie przestałem lubić Istambuł, ale ostatecznie szcześliwie dotarłem do akademika. Wieczorem idziemy gdzieś na miasto.

Popołudniu wybraliśmy się razem z Wiktorem, Amro i Amidem (Turkiem) do Taksim, gdzie mogłem sobie wreszcie kupić kartę Vodafone’a. Tutaj, nie można kupić karty prepaid, w taki sam sposób, jak w Polsce. U nas wystarczy pójść do kiosku, kupić starter, wsadzić do telefonu i można się bawić. Tutaj, aby móc korzystać trzeba pójść do specjalnego sklepu ze starterami, dać do skserowania dokument osobisty i czekać do 24 godzin na aktywację numeru. Ja wciąż czekam.

Inną rzeczą jest też to, że przy kupnie karty SIM, dają Ci do wyboru jeden z pięciu numerów. Ja wybrałem pierwszy z brzegu i Wiktor się śmiał, że zrobiłem dokładnie to samo co on. Po co mam wybierać numer, skoro potrzebuję go na dwa miesiące, a nikt go nie będzie próbował przecież zapamiętać.

Z Taksim przeszliśmy się do Galaty by móc spojrzeć na morze i azjatycką stronę. Miałem też okazję spróbować tureckich Cameli i hm... mimo, że droższe od polskich papierosów to stanowczo lepsze. Amid opowiedział mi też trochę o zespole Galatasaray Stambuł (‘Galatasaray’ znaczy ‘Pałac Galata’) i co mnie niezwykle zaskoczyło, to, to że żyje on przede wszystkim z prywatnego uniwersytetu (50 tys. dolarów/rok za osobę) i posiada wiele terenów w Istambule. Niestety nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć, ponieważ rozładowały mi się baterie.

Z Galaty wróciliśmy do naszego akademika, gdzie okazało się, że telewizor w pokoju rozrywki jednak działa, dzięki czemu mogliśmy oglądnąć koncówkę meczu Holandia – Urugwaj (3-2). Mnie i Witkorowi zrobiło się trochę żal tych wszystkich Turków, ponieważ u nas normalnie wszyscy siedzieliby przy piwie, a oni co najwyżej łuskali sobie (chyba) słonecznika.

Potem szybka kąpiel i spanko.


 

1 komentarz: