czwartek, 15 lipca 2010

Istanbul makes me crazy!

Yahoo twierdzi, że w Stambule pada, Onet uparcie twierdzi, że jest tutaj 29˚ C. Pieprzę takie prognozy – dzisiaj zdycham nawet w klimatyzowanym biurze. Dodatkowo panuje tu okropny rozgardiasz, ponieważ w poniedziałek wszyscy mamy już być w nowym biurze.

Ostatnie kilka dni upłynęło mi przede wszystkim na pracy. Z utęsknieniem czekam na weekend i imprezę powitalną dla wszystkich praktykantów w Stambule (a jest nas około 20 osób). Miała być też zorganizowana wycieczka do Princes’ Islands, ale widzę, że chyba nic z tego nie będzię. Apurva z Indii powiedziała mi, że komitet IAESTE w Turcji jest najgorszy na świecie. Myślę, że jest w tym jakieś ziarno prawdy.

Dopiero teraz widzę, jak wszystko wspaniale jest u nas rozwiązane. Zawsze pomoc praktykantom, organizowanie im czasu itp. itd. traktowałem, jako coś normalnego. Dopiero tutaj zauważyłem, jaki kawał fantastycznej roboty wykonujemy w Krakowie i jakim kontrastem są atrakcje na tegorocznej Akcji Lato. Naprawdę jestem pełen podziwu dla chłopaków i dziewczyn od nas z komitetu, kiedy mogę poczytać na mailu o tym co się dzieje w Polsce. Szacunek ;).

Tutaj nie dość, że praktykanci są rozrzuceni po całym mieście, to tak naprawdę nikt się nami nie opiekuje i wszystko musimy załatwiać sami. Koronnym przykładem było to, jak mnie nikt nie odebrał z lotniska, a mój przypadek nie był odosobniony. Za podobną sytuację można uznać to, że mieliśmy się przed podjęciem pracy zgłosić na policję. Ani ja, ani Wiktor ani Marcin tego dotąd nie zrobiliśmy, bo tego nie da się załatwić na zwykłym posterunku, tylko gdzieś indziej. Gdzie? Tego nawet Turcy nie wiedzą i w gruncie rzeczy to ich średnio obchodzi. Nas też przestało – najwyżej nas deportują ;).

Z moimi przenosinami do akademika jest nie inaczej. Niby ktoś to załatwia, niby to ma być za kilka dni, a czekam już tydzień. Jak przycisnąłem o to Gözde, to stwierdziła, że nic więcej nie może zrobić i żebym odezwał się do Alego. Dzisiaj będę go dręczył, jak wygląda sytuacja.

W poniedziałek wrzucili mi do pokoju Amro – chłopaka z Sudanu. On też jest dobrym przykładem kiepskiej biurokracji w Stambule. Z powodu jakiejś pomyłki w ogóle nie figurował na liście mieszkanców. Dostał klucz do pokoju, mieszkał tutaj, a formalnie go nie było i mógł nie płacić. Sprawa dopiero wyszła na jaw, kiedy chcieli na jego miejsce (w papierach puste) wsadzić jakiegoś Turka. Jakie musiało być ich zaskoczenie, kiedy weszli do pokoju, a tu... Sudańczyk.

Amro jest naprawdę w porządku i ma ogromne poczucie humoru. Jedynym problemem jest to, że pachnie nieszczególnie. Nie wynika to z tego, że się nie myje, czy nie dba o higienę, bo myje się bardzo często i wylewa na siebie tonę perfum. Ale cóż z tego, jak taki ma zapach skóry. Jak mieszkał z Wiktorem, to ja już przed drzwiami byłem w stanie stwierdzić, czy jest w środku. Turków też skręca w jego pobliżu, tak, że zaproponowali mi, że mogę się przenieść w razie czego, ale stwierdziłem, że i tak przeprowadzam się za kilka dni, to dam radę.

Amro jest też mistrzem przechodzenia przez ulicę. Do dzisiaj zastanawiam się po co w Istambule są światła i przejścia dla pieszych, skoro tutaj przechodzi, gdzie się chce i kiedy chce – ważne, żeby przeżyć. Nie ma kar za przejście w niedozwolonym miejscu, bo każde jest dozwolone.

Jak przechodzi Sudańczyk? Wbija się pomiędzy samochody, czasem musi się zatrzymać pomiędzy poszczególnymi pasami ruchu, czasem cofnąć – jak w tej starej grze na pegasusa, gdzie należało przejść królikiem na drugą stronę autostrady. Ja i Wiktor nie mamy odwagi na takie wyczyny – nawet Turcy patrzą się na Amro, jak na szaleńca.

Nie ma się co dziwić – Turcy jeżdża zwykle dość ostro, wymuszają pierwszeństwo i jeżdża na styk. Autobus, którym jeżdzę (500T) często sunie 120km/h (albo i więcej), omija korki jadąć po poboczu, ścina po kilka pasów, zajeżdża drogę innym samochodom i robi wiele innych niebezpiecznych rzeczy, przy niezwykle częstym akompaniamencie klaksonu. Podoba mi się to, ponieważ ma to swój smaczek i podnosi poziom adrenaliny.

Dobrze zobrazować to może wczorajsza sytuacja jaką miał Amro. Także jechał 500T, ale jego kierowca był prawdziwym ‘hardkorem’ – mijał na pełnym gazie samochody stojące w korku, niejednokrotnie prawie doprowadzając do wypadku. To było za dużo nawet dla Turków i jakiś pasażer nie wytrzymał, kazał zatrzymać autobus i po krótkiej wymianie zdań zaczął się bić z kierowcą na środku autostrady. Sprawa rozwiązała się dopiero po pół godziny, kiedy pojawiła się policja i puściła autobus dalej.

Za to w moim autobusie stała duża bezpańska torba. Całą drogę zastanawiałem się czy wybuchnie czy nie.

Mój akademik jest wyjątkowo drogi. Drogie jest też w nim pranie, a wczoraj już musiałem sobie uprać jakieś rzeczy. Żeby wyprać rzeczy trzeba zapłacić za jednorazowe uzycie pralki 5 lirów (10 zł), a że nie ma gdzie rozwiesić mokrych rzeczy, to trzeba jeszcze dopłacić za skorzystanie z suszarki bębnowej (dodatkowy koszt ok. 2-3 lirów). Ja wychodząc z założenia, że już płace kupę kasy, a ‘beş lirası, çok pahalı’ (5 lir – bardzo drogo), stwierdziłem, że upiorę sobie spodnie, majtki i skarpetki w rękach. Największym problemem było jednak to, że nie miałem ani wirówki, ani suszarki, ani żelazka.

Jednak, jak to się mówi: „Potrzeba matką wynalazku” i Guzdek się nie poddał. Uprałem sobie wszystkie rzeczy w rękach. Chociaż z majtkami i skarpetkami nie było jakiś problemów, bo wystarczyło je wykręcić i rozwiesić na rurkach łóżka, to spodnie to dość problematyczna sprawa, ponieważ nie dość, że nie da się ich tak dobrze wykręcić (problem ściekającej wody), to jeszcze istotne jest by rano były wyprasowane.

Chwilę zajęło mi wymyślenie rozwiązania tego problemu. Istotnym elementem było wykorzystanie zdobycznego wieszaka, by umieścić na nim spodnie w pozycji pionowej, w taki sposób aby rano wyglądały na wyprasowane. Mieszkając w Krakowie opatentowałem sposób na takie suszenie podkoszulków, teraz przyszedł czas na spodnie, więc jak opanuję sposób dobrego wieszania koszul, to będę samowystarczalny.

Jedynym problemem pozostała już tylko ściekająca woda. Po znalezieniu odpowiedniego miejsca na powieszenie wieszaka, zdobycznym nożem zmodyfikowałem niezdobyczny 5-litrowy baniak na wodę, aby był zbiorniczkiem na spadające krople. Ta konstrukcja była świetnym przykładem trzeciej zasady dynamiki Newtona – odrywające się od spodni krople wprawiały ubranie w lekki ruch wahadłowy. Na szczęście dewiacje w stosunku do punktu równowagi nie wykraczały poza dobrany przeze mnie margines błędu. Innymi słowy wszystkie normy BHP były spełnione.

Na zdjęciach widoczna jest moja unikatowa konstrukcja, a także moja luksusowa rezydencja, która nie spełniłaby polskich wymogów – zwłaszcza jeśli chodzi o barierki. Osobom o słabszych nerwach odradzam przeglądania zdjęć.

Ja powoli zaczynam mieć dość SUSE Linux Enterprise Server, którego zacięcie się uczę – w ciągu tygodnia przerobiłem ponad 370 stron ;).

Zachęcam do komentowania i zadawania pytań. Z chęcią odpowiem. A już niedługo: „Jak przeżyć w Stambule będąc skąpym krakusem”.

3 komentarze:

  1. Podobne 'toalety' rok temu miałam przyjemność zwiedzić na Słowenii.
    Oby nigdy więcej ;p
    Nie wiem jak tu, ale tam proces 'spłuczki' był taki, że należało w try migi brać nogi za pas - inaczej zalewała Cię (i całe pomieszczenie) toaletowa fala tsunami. A hałas jaki temu towarzyszył głośniejszy był od startu odrzutowca.

    OdpowiedzUsuń
  2. a i zapomniałabym, przecież ta 'luksusowa rezydencja' niczym nie różni się od jakże 'luksusowego łobzowskiego apartamentu' ;p

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tam nie wiem, co Ty miałaś na Łobzowskiej. Tam nie miałem klitki takiej jak tu na cztery osoby i mogłem spokojnie sobie w toalecie poczytać ;).
    Tu ze spłuczką jest ok, jedynym problemem jest defaultowa metoda podcierania tyłka: ręka, kubeczek z wodą i koniec pleców ;).

    OdpowiedzUsuń