Długo nic nie pisałem, a tyle się wydarzyło... A może jednak wcale nie tak dużo. Szczerze mówiąc w tym tygodniu tak naprawdę nic konkretnego nie zwiedziłem.
22.07.2010 (Czwartek)
Przeprowadziłem się do nowego akademika. W porównaniu ze starym jest po prostu fantastycznie – własna łazienka (z europejskim kiblem), co tydzień zmieniana pościel i ręczniki, automatycznie zapalające się swiatło na korytarzu i w windach, po kampusie kursują darmowe busy. Jedynym mankamentem jest to, że strasznie gorąco i duszno jest w naszym pokoju i nic nie pomaga otwarte okno, które skierowane jest do ŚRODKA (!) budynku.
Mieszkam z Austriakiem Manfredem (podejrzewam, że moja mama będzie miała z tego lekki ubaw – Maniek z Epoki Lodowcowej). Dobrze mi się z nim mieszka, bo to inteligentny facet, wie co to sarkazm (coś co w moim domu kompletnie nie jest lubiane ;)). W sąsiednim pokoju mieszka Ivan (nazwany przeze mnie PedoMedo – znający Macedoński/Serbsko-Chorwacki zrozumieją dowcip) z Macedonii i Jörg z Niemiec. W damskim akademiku mieszka Sneżana z Macedonii, Aline z Brazylii i jeszcze jedna dziewczyna z Tunezji. Tutaj nie czuję się jak dinozaur, ponieważ wszyscy są w moim wieku lub nawet starsi.
Oczywiście nie mogło się obejść bez kłopotów, ale się do tego już przyzwyczaiłem. Po pracy miałem pojechać do Kadiköy (które jest w przeciwnym kierunku niż mój nowy akademik) i stamtąd miał mnie odebrać Erman. Oczywiście pojechałem na darmo i, jak już byłem nad morzem, to Erman do mnie zadzownił, że jednak się nie pojawi i sam muszę się dostać do akademika. Tradycyjnie też miałem błędne informacje, że muszę wysiąść na ostatnim przystanku autobusowym, ale ostatecznie dotarłem gdzie trzeba.
Wieczorem oglądnałem mecz Wisły z FK Szawle. Wygraliśmy 5:0 u siebie.
23.07.2010 (Piątek)
Po pracy i szybkim prysznicu pojechaliśmy do Taksim. Miałem okazję przejechać się Metrobüsem. Są to specjalne autobusy, które mają wytyczone między pasami drogowymi specjalne trasy, tak, że nie stoją w korkach. Tania i szybka metoda transportu. Przybyliśmy jednak dość późno i musieliśmy gonić resztę ludzi z IAESTE, a przez telefon nie mogliśmy się dogadać, gdzie dokładnie oni są – „gdzieś nad morzem” nie jest zbyt precyzyjne.
Wypiliśmy po dwa piwa na placu zabaw z wielką zgrają praktykantów. Najwięcej było chyba Macedończyków. Nie wiem... W tym roku pełno ich wszędzie!
Aline wyprosiła mnie byśmy poszli na imprezę – mieszkając w Yeditepe jesteśmy niestety zmuszeni wracać w grupie (nocą tylko taksówka). Jörg i Ivan powiedzieli, że nie idą na imprezę, więc, gdyby nie ja Aline też musiałaby wrócić (a to imprezowa bestia). Bawiliśmy się do świtu.
Po pożegnaniu się ze wszystkimi ruszyliśmy w kierunku placu Taksim, ponieważ stamtąd odchodziły autobusy, a także był tam postój taksówek. Szybko okazało się, że musielibyśmy długo czekać, dlatego zainteresowaliśmy się cenami za przejazd taksówką. Ceny proponowane przez kierowców były wysokie – zwykle ok. 30-40 lirów, chociaż jeden z kierowców zaproponował nam 70, co skwitowałem po prostu śmiechem.
W pewnym momencie dołączył sie do nas Turek, który powiedział, że będzie tłumaczył rozmowę pomiędzy nami a kierowcą. Zbił cenę do 25 lirów, ale ja wciąż obstawałem przy dwudziestu lirach. Kierowca powiedział, że za 20 lirów nas nie przewiezie, ale gdy powiedziałem: „No to trudno. To nie pojedziemy” ostatecznie się zgodził.
Podróż nie przebiegła niestety bez zakłóceń, ponieważ w połowie naszej trasy kierowca się zatrzymał i powiedział: „że nie wiedział, że Yeditepe jest tak daleko (pytał się ludzi o drogę) i, że za 20 lirów mu się kompletnie nie opłaca i, że musimy zapłacić 35 lirów” (wszystko tłumaczył towarzyszący nam Turek). Ja zacząłem się śmiać i powiedziałem, że mieliśmy umowę i powiedzieliśmy: „20 lirów – Yeditepe” i to zobowiązuje.
Słyszelismy: „Abi (przyjacielu), musisz go zrozumieć, że to mu się nie opłaca”. Odpowiadałem, że to akurat nie ma nic do rzeczy, ponieważ „umowa to umowa”. Kierowca był nieubłagany, więc zaczałem mówić, że „w Polsce umowa to rzecz święta”, a Aline mówiła, że w Brazylii podobnie. Pytałem się: „czy w Turcji słowo jest nic niewarte”?
To trafiło do kierowcy i obniżył do 30 lirów w Yeditepe, bądź 20 lirów w miejscu, w którym byliśmy. Widziałem, że zaczyna mięknąć, więc nie wolno mi było wtedy odpuścić, dlatego też mówiłem, że nasza umowa był na 20 lirów do Yeditepe, a nie nigdzie indziej, a skoro umowa jest niedotrzymana to nic nie musimy płacić. Moje wypowiedzi były krótkie: 20 lirów w Yeditepe, albo wysiadamy i nic nie płacimy. Ostatecznie kierowca spuścił do 25 w Yeditepe. Wiedziałem, że stosowanie agresywnej polityki już nic nie da i trzeba pokazać wolę ubicia targu. Ponownie dodałem, że w Yeditepe nie żadne 30 lirów, nie 25 lirów, a tylko i wyłącznie 20. I, że jeśli mu ta umowa nie pasuje, to możemy wysiaść teraz i moglibyśmy nic nie płacić, ale pokażemy naszą dobrą wolę i zapłacimy 10 lirów. Kierowca był wkurzony, ale ostatecznie się zgodził („tylko dlatego, że jesteśmy turystami”). Był na tyle zdenerwowany, że kazał też wysiąść jadącemu z nami Turkowi, mimo, że miał go gdzieś odwieść. Ta półgodzinna kłótnia ubawiła mnie i Aline, ale dobrze, że kierowca nas nie zostawił w połowie, bo nie wiedzielibyśmy jak dotrzeć do naszych akademików ;).
Po tej sytuacji Turcy nie chcieli nam uwierzyć, że tak tanio dotraliśmy do Yeditepe z Taksim, ponieważ Wiktor 20 lirów płaci do Maślaka, który jest ze 4 razy bliżej i nie trzeba przejeżdzać przez Bosfor.
24.07.2010 (Sobota)
Tego dnia praktycznie nic nie zrobiłem. Ledwo zdążyłem się zebrać na imprezę do Kaisona (Japończyka z USA). Nie była to zabawa w typowym tego słowa znaczeniu, a raczej spotkanie z jego znajomymi oraz znajomymi jego rodziców przy suto zastawionym stole. Kiedy dotarłem na miejsce myślałem, że jestem spóźniony, a byłem 20 minut przed czasem (pomyliły mi się godziny).
Kaison wraz z rodzicami mieszka w MetroCity – bardzo nowoczesnych wieżowcach w Levent. Apartament, który zajmował był ogromny, a w salonie wielkie okna pozwalały podziwiać Stambuł z 24. piętra.
Na miejscu czekało smakowite sushi i inne wykwintne dania kuchnii japońskiej. Dla mnie dość oszczędnie odżywiającego się w Stambule było to jak prezent gwiazdkowy. Przy drugim talerzu i po kilkunastu rolkach sushi zacząłem się głupio czuć, że tak się obżeram, ale jak zobaczyłem, że Marcin nakłada sobie trzeci talerz to przestałem mieć jakiekolwiek skrupuły.
Około 22.00 pożegnałem się z Kaisonem i jego rodzicami, ponieważ chciałem zdążyć chociaż na część Fasıl zorganizowanej przez lokalne IAESTE. Kiedy pytałem się Turków co to dokładnie jest, to nikt nie potrafił mi sprecyzować. Z wikipedii dowiedziałem się, że jest to rodzaj klasycznej tureckiej muzyki. Na miejscu czekał na nas posiłek i niezliczona ilość Rakı (tradycyjny turecki alkohol) do wypicia.
Przyznam szczerze, że żałuję, że jednak zrezygnowałem z imprezy u Kaisona, ponieważ za Fasıl zapłaciłem 35 lirów, tradycyjne jedzenie tureckie było okropne – nie mówiąć już o Rakı (pitej z anyżem) – a i tak nie zdążyłem na taniec brzucha. Z drugiej strony byłem trochę przywiązany do Jörga i Manfreda, ponieważ nasz powrót do Yeditepe zawsze wiążę się z wzięciem taksówki. Tym razem kierowca znów był nietypowy. Co chwila się śmiał i gadał do nas po turecku i chyba do końca trasy myślał, że mówimy w jego języku. Kierowcą był jednak dobrym – zawiózł nas samymi skrótami.
25.07.2010 (Niedziela)
W niedzielę rano mieliśmy z Jörgiem, jego bratem bliźniakiem, który przyjechał w odwiedziny, a także jakimś Amerykaninem pojechać na Princess Islands. Jest to kilka, dość popularnych turystycznie wysp u południowego ujścia Bosforu.
Nie ma z nimi połączenia lądowego, dlatego też należy skorzystać z promu. Podróż trwa około 40 min i kosztuje nieco ponad 2 liry. Ja byłem na ostatniej (największej) wyspie. Pełno jest tam domków i willi, są asfaltowe drogi, ale nie ma tam żadnych samochodów (wyłączając straż pożarną i straż wyspy). Można za to wypożyczyć rower (10 lirów za dzień) lub wykupić przejazd dorożką wokół wyspy za 60 lirów za 4 miejsca.
My zdecydowaliśmy się na pierwszą opcję. Możliwość skorzystania z roweru była dla mnie czymś fantastycznym nawet jeśli pogoda była wyjątkowo upalna, a wyspa jest dość górzysta. Nie zrobiliśmy zbyt wielkiej trasy, ponieważ moi towarzysze nie chcieli się za bardzo przemęczać, a może to po prostu ja mam taką końską kondycję.
Ja po całym tygodniu niedosypiania byłem już tak zmęczony, że po powrocie do akademika trochę wegetowałem i z radością położyłem się wreszcie spać.
26 – 29 lipca 2010 (Poniedziałek – Czwartek)
Przez te kilka dni nic konkretnego się nie wydarzyło. Może życie w tym okresie wyglądało mniej więcej tak: akademika – praca – akademik. Oglądnąłem za to cały trzeci sezon Californication ;).
30 lipca 2010 (Piątek)
Czekaliśmy na ten dzień cały tydzień. Było warto.
Po powrocie z pracy każdy wziął prysznic, coś zjadł i przygotował się mentalnie. Jako, że alkohol w klubach jest dość drogi stwierdziliśmy, że taniej nas wyjdzie jeśli coś sobie kupimy trochę wcześniej, dlatego też wypiliśmy po piwie na przystanku w oczekiwaniu na autobus.
Trasę do Taksim pokonaliśmy tradycyjną drogą, czyli autobusem 19 spod naszego akademika, potem przesiadka na Metrobüs, by ostatecznie przejechać dwa przystanki metrem. Nie obyło się jednak bez niespodzianek. Najpierw zostaliśmy upomnieni o zbyt głośne zachowywanie się w autobusie, ale najlepsza była sytuacja, która nastąpiła chwilę później. W pewnym momencie przy kierowcy doszło do jakiegoś zamieszania, a autobus się zatrzymał, Turcy krzyczeli ciągle na siebie, a my nie wiedzieliśmy o co chodzi. Po chwili autobus ruszył dalej i zatrzymał się na najbliższym przystanku. Pasażerowie bez przerwy się kłócili, a my czuliśmy się niezręcznie, nie wiedząc nawet czy lepiej wysiąść czy nie.
Ivan nie wytrzymał i zapytał się jednej Turczynki co się stało. Okazało się, że jakaś pasażerka zaczęła się kłócić z kierowcą, po czym się na niego rzuciła. On po tym incydencie dojechał na przystanek i zadzwonił po policję. Musieliśmy wysiaść i przesiąść się na następny autobus, bo inaczej byśmy pewnie pół godziny czekali.
Najpierw poszliśmy do Küçük Beyoğlu, aby napić się trochę piwa – oczywiście Aline i Andrea namówiły mnie na wspólne picie Tequilli. Później wybraliśmy się do jakiegoś klubu, który mieścił się... na dachu budynku.
Bawiliśmy się świetnie, chociaż przeważała turecka muzyka, której tanecznego rytmu (a i tak dobrym tancerzem nie jestem) nie potrafiłem pojąć. Na parkiecie przyłączyła się do nas Turczynka, która była wraz z jakimś mieszkańcem RPA (który zresztą strasznie się wkurzył, gdy zapytałem go skąd jest) i chłopakiem, który ciągle ją pilnował wzrokiem. Zastanawiałem się, czy to jej brat albo chłopak.
Kontakty damsko-męskie to dla mnie i Ivana dość duży problem, bo nie wiemy co wolno facetowi, a co nie. Czy np. grzecznym jest poprosić kobietę do tańca, albo z nią rozmowiać. Tak samo, czy jak kobieta poprosi Cię do tanca, to czy można z nią zatańczyć dłużej niż jeden tanieć. Ogólnie całą ta kulturalna otoczka jest dla nas niejasna.
Potańczyła z nami wszystkimi – ze mną chyba najwięcej i hm... wzięła mój numer.
Powrót do akademika odbył się bez żadnych niezwykłych wydarzeń, bo nie wbił mi się jakoś w pamięć.
31 lipca 2010 (Sobota)
W sobotę obudziłem się popołudniu i nie zrobiłem nic konkretnego dopóki nie zadzwonił Marcin Sz. Umówił się ze mną na spotkanie w Kadiköy. Jako, że wieczorem miało się odbyć Boat Party to wiedziałem, że nie uda mi się już wrócić do akademika, dlatego też musiałem się wcześniej przygotować.
Spotkaliśmy się niedaleko pominka ‘Atatürka z Dziećmi’, jak przywykłem go nazywaćik. Jak to Marcin mówi: „Pierdol**liśmy po Balık Ekmeku” i ruszyliśmy oglądnąć... cokolwiek. Najpierw poszliśmy w złym kierunku. Później wypiliśmy po świeżo wyciśniętym soku. Obie pracujace tam Turczynki wpadły nam w oko. Następnie dotarliśmy do jakiegoś meczetu, który wyglądał trochę jak małe centrum handlowe – oszklone ściany, elektrycznie otwierane drzwi, z pewnością klimatyzacja (tak jak w większości meczetów w ZEA).
Marcin mnie pospieszał, a ja chciałem jeszcze przejść przez stację kolejową. Udało nam się wejść, ale niestety nie było przejścia na drugą stronę i dość spory odcinek musieliśmy się wrócić. Marcin ostatecznie kręcił nosem, ale ja byłem zadowolony.
Chcieliśmy dojść do bardzo dużego pałacu, który znajdował się niedaleko Bosforu, ale ciągle mijaliśmy kolejne bazy wojskowe, a ostatecznie okazało się, że budynek znajduje się wewnątrz największej bazy wojskowej w Stambule. Nie udało nam się za bardzo porozumieć z ludźmi pilnującymi wejścia i jedyne co zrozumieliśmy to, że „zwiedzania nie ma”.
Opuściliśmy zatem teren bazy i skierowaliśmy się do innego wejścia, mając nadzieję, że tam nam się uda wejść. Szliśmy wzdłuż bazy dobre 20min, co chwilę odprowadzani wzrokiem przez jakiegoś żołnierza stojącego na posterunku. Ismail (ode mnie z pracy) ostrzegł mnie, żebym był w takich sytuacjach ostrożny, bo nigdy nie wiadomo co w głowie takiemu żołnierzowi siedzi.
Drugiego wejścia nikt nie pilnował i Marcin bez chwili zawahania ruszył do środka za innymi osobami. Ja natomiast za jednym z ogrodzeń wypatrzyłem jakiegoś żołnierza z karabinem i zanim wszedłem, to poczekałem aż mi kiwnie. Marcin, gdy mu o tym powiedziałem, to zażartował, że o mało kulki nie dostał, ale widać było, że trochę się wystraszył całą sytuacją.
Drugi posterunek był kilkadziesiąt metrów dalej, ale tam już sprawdzano przepustki, wchodzący przechodzili przez bramki do wykrywania metalu. Jeden z żołnierzy widząc nas zapytał się szortkim tonem: „What do you want here?”. Odpowiedzieliśmy, że chcieliśmy zwiedzić pałac i czy jest to możliwe. Mężczyzna odpowiedział, że nie, ponieważ jest to baza wojskowa i „nie ma żadnego zwiedzania”. W tym momencie przerwał, ponieważ przy bramce wejściowej pojawiło się dużo osób i musiał tam pomóc.
Zacząłem gadać z Marcinem na jakiś kompletnie nieistotny temat, kiedy żołnierz do nas wrócił i słysząc nasz język zapytał się nas czy jesteśmy Rosjanami. Odparłem, że Polakami na co on: „K***a, piczka!”. Zaczęliśmy się śmiać. Powiedział nam, że mieszkał przez pewien czas w Holandii z kilkoma Polakami i, że ma wielki podziw, do Polaków, bo ciężko pracują. Dodał, że pałac można zwiedzać wyłącznie w piątki, po wcześniejszej rezerwacji – zapisał nam nawet numer ;).
Naszym kolejnym celem było Harem. Nie miałem pojęcia co tam może być, ale Marcin upierał się, że na jego mapie było zaznaczone coś do zwiedzania. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że jest tam tylko przeprawa promowa dla samochodów.
Stamtąd udaliśmy się do Üsküdar. Jako, że chcialo nam się strasznie pić kupiliśmy w sklepie bo Yedigünie (taką nazwę nosi tutaj Mirinda). Było tak gorąco, że jak zadzwonił do nas Chewie, to po Marcinie pot spływał ciurkiem. Dosłownie.
W Üsküdar nic nie zwiedziliśmy, tylko od razu skierowaliśmy się do Taksim. Wieczorem mieliśmy tzw. „Boat Party”, a, że wcześniej chcieliśmy coś wcześniej zjeść i nie wiedziałem, że z Üsküdar jest bezpośredni prom do Kabataş (i pośpieszałem Marcina), to byliśmy tam przedwcześnie.
Oczywiście zaproponowałem, żebyśmy poszli zjeść w moim ulubionym (najtańszym) miejscu. Można tam za 4 liry zamówić np. Adana Dürüm – duży zawijany Kebap. Nie należy go mylić z Dönerem, który charakteryzuje się gorszym mięsem („polski kebab”). Do tego dostaje się Lahmacun (taką turecką pizzę), kaszę, sałatę i jakieś sosy. Za 4 liry naprawdę można pojeść i to naprawdę smacznie. Marcin co prawda trochę narzekał, po wizycie w toalecie: „Wiesz, gdzie oprawiają to twoje >>lepsze mięso<
Po jedzeniu wybraliśmy się do Kabataş, spotkaliśmy z innymi, wypiliśmy po piwie i weszliśmy na statek. Było strasznie tłoczno, a każdy był ubrany na biało, albo miał coś białego na sobie (ja tak nie do końca). Bawiłem się dość średnio ze względu na to, że alkohol na statku był wyjątkowo drogi i chciałem jak najszybciej wracać do akademika. Statek przewiózł nas dwukrotnie przez Bosfor, a później zakotwiczył przy jego ujściu. Za każdym razem, jak przepływaliśmy pod, którymś z dwóch mostów kilkadziesiąt metrów za nami towarzyszyła nam łódź policyjna. Spowodowane to było prawdopodobnie obawa, że możemy podpłynąć pod przęsło i podłożyć ładunek. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić jakie problemy mogłoby spowodować zamnięcie na krótki okres mostu, nie mówiąc już o jego całkowitym zawaleniu.
Około 3.30 rano wysiedliśmy w Kabataş, skąd złapaliśmy taksówkę. W sześć osób (nie licząć kierowcy) zapakowaliśmy się do jednego samochodu i pognaliśmy do mieszkania - i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Kierowca widząc w nas imprezowiczów i trochę na naszą prośbę włączył muzykę na pełną głośność i na autostradzie klaskał w dłonie i tańczył, kierując pojazdem wyłącznie nogami – co chwila przeciskał się między samochodami i to przy prędkości 140km/h. Przyznam szczerze, że adrenalinki troszkę było.
1 sierpnia 2010 (niedziela)
Tego dnia popłynęliśmy na Prince’s Islands. Wstałem z wielkim trudem, spotkałem się z dziewczynami i pojechaliśmy autobusem lini 19 do Kadiköy. Zjedliśmy z Aline po Balık Ekmeku, pomęczyliśmy się trochę w upale i wsiedliśmy na prom. Ja tradycyjnie większość drogi przespałem ;).
Na miejscu spotkaliśmy się ze wszystkimi praktykantami i podzieliliśmy się (z dużymi problemami) na trzy grupy – rowerową, „dorożkową” i tą, która się wybrała na plażę.
Cała podróż zajęła nam dwie godziny. Nie będę się specjalnie rozpisywał, ponieważ jo Prince’s Islands już opowiadałem, a czego nie opowiedziałem, to uwieczniłem na zdjęciach. Jedna tylko rzecz zapada w pamięć. Większość z tych konii, które ciągną dorożki wygląda na bardzo wybiedzone - są wychudzone, niektóre mają jakieś rany. Najgorszy był chyba widok jednego zdychającego przy drodze konia. Jego właściciel zostawił go na pastwę losu i dopiero zwykli ludzie zadzwonili po straż wyspy i straż pożarną.
Do akademika wróciłem wieczorem, po posiłku w Kadiköy (6 lirów za „ile zdołasz zjeść”). Byłem tak zmęczony, że z przyjemnością wziąłem prysznic i zasnąłem.
No widzę Daro, że sobie w tej Turcji nie szczędzisz. Imprezki, rowerki, kobitki, a trzeba przyznać, że niektóre calkiem calkiem ;P.
OdpowiedzUsuńA Ty widzę, że otoczony jesteś. Nigdy nie zrozumiem co one w tobie widza. Żart! ;)
Paweł B.
Nie martw się. Ja też tego nigdy nie zrozumiem ;).
OdpowiedzUsuńPozdro
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń